wiersze sercem pisane

pewnego wrześniowego dnia...

pewnego wrześniowego dnia...

O mnie


Odszedłem 29 września 2011 r. Miałem 61 lat.Przegrałem walkę o życie. Tekst poniżej napisany w chwili zakładania bloga -31 stycznia 2011 r.. Od 20 lat piszę wiersze,ale nie tylko.Ponieważ skończyłem szkołę muzyczną,czasami do swoich tekstów komponuję również muzykę. Fascynuje mnie poezja,ale nie tylko.Lubię słuchać muzyki wszelkiego gatunku,nie lubię rapu,hip-hopu,chociaż-"Mama", piosenka grupy Boys naprawdę mnie poruszyła. Bardzo lubię czytać literaturę piękną,zarówno polską,ale nie tylko.Uwielbiam z muzyki klasycznej Chopina,Bacha,Mozarta,wszystkie walce Straussów. Z kompozytorów muzyki tzw.rozrywkowej bardzo cenię Włodzimierza Korcza,Piotra Rubika,Seweryna Krajewskiego i wielu innych,więc nie będę zanudzał. Interesuję się również sportem; piłką nożną,ręczną siatkówką i tenisem ziemnym.Z polskich wykonawców uwielbiam Ewę Demarczyk,Marka Grechutę,Irenę Santor,Andrzeja Sikorowskiego i Budkę Suflera,Anię Wyszkoni,Alicję Majewską i Edytę Geppert, oczywiście to nie wszyscy.Z literatury pięknej Sienkiewicza,Kraszewskiego, Zofię Nałkowską i wielu im podobnych.Zapomniałem o Czesławie Niemenie,którego razem z Markiem Grechutą nie ma już z nami.

ostatnie zdjęcie

ostatnie zdjęcie
z moją ukochaną nauczycielką -Stanisławą Majewską

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Obiady wnuczki

 O  B  I  A  D  Y      W  N  U  C  Z  K  I   




    Gdy zupa grochowa już w garnku jest gotowa,
        Moja wnuczka pod stół nagle nam się chowa.
        Babcia z uśmiechem w talerzach zupę podaje,
        A moja wnuczka tak babci nadaje:

        Mówiłam Ci babciu od samego rana,
        Że dzisiaj zalewajka ma mi być podana.
        A Ty nie pytasz wcale,na co mam ochotę,
        Grochówka miała być przecież dopiero w sobotę.

        Podajesz mi babciu jakąś z grochu ciapajkę,
        A ja przecież dzisiaj wolę zalewajkę.
        Już zupę pomidorową prędzej raczej wolę,
        Albo usmaż mi frytki,tym się zadowolę.

        Coś smacznego zawsze wciąż mi obiecujesz,
        Choć dobrze gotujesz,słów nie dotrzymujesz.
        Ja proszę,byś mi dała kefir i ziemniaki,
        To wciąż mnie strofujesz,że mam dziwne smaki.

        A w niedzielę zawsze rosół i kotlet schabowy,
        Mnie to tak już nudzi,chcę obiadek nowy.
        Chcę jeść sałatę zieloną,kruchą ze śmietaną,
        Z ziemniakami,z koperkiem i pulpetem daną.

        We wtorek na obiad będzie jarzynowa,
        To jeszcze zniosę,bo to zupka zdrowa.
        Byle pietruszki w niej wcale nie było,
        Choć to Ci czasem również się zdarzyło.

        A jeszcze w środę w zupie jest papryka,
        I trudno ją przełknąć,buntuje się grdyka.
        Powtarzasz zawsze,że to samo zdrowie,
        Że dużo witamin,każdy mi to powie.

        Mija tak cały tydzień,jadłospis jest stały,
        A mnie się tak mówisz;marzą migdały.
        Chyba się sama muszę nauczyć gotować,
        Wtedy wszystkie obiady będą mi smakować.

        Wiesz dobrze babciu,jak lubię naleśniki,
        Są nawet lepsze niż toruńskie pierniki.
        A jak smaczne są Twoje placki ziemniaczane,
        Wszystkim bardzo smakują,nawet mojej mamie.


 Wiersz ten napisałem niedawno,dnia 21 grudnia 2008 r.

Prawda o depresji

   
                     

    Gdy żonę masz w depresji,jesteś już przegrany ,
    Pies w domu wyczuje chorobę,tyś jest niewyspany.
    Szamoczesz się niby jakiś zwierz w potrzasku,
    Lecz na tę chorobę nie ma wynalazku.

    Powiem ci kolego więcej,boś ty nie w temacie,
    Jak choroba żony w domowym klimacie.
    Staje się nie do zniesienia,u niej mały dołek,
    Staje ci się kołem,choć to mały kołek.

   Różne źródła różnie podają w swej treści,
   Że rodzajów depresji jest ze sto czterdzieści.
   A wyleczyć można tylko coś pięćdziesiąt cztery,
   Resztę chorych dzieli się na jakieś sfery.

  Objawy są różne,przypadków jest wiele,
  Wielu żyje w melancholii,jakby w obcym ciele.
  U innego czymkolwiek brak zainteresowania,
  Ma tylko ochotę chory do leżenia,nie do spania.

  Żony nic nie ciekawi,brak żadnego zainteresowania,
  Popatrzy minutę i już się kładzie,jest wyczerpana.
  Nie ma już mowy o jakiejś tam pracy,
  Jesteś sam jak palec,sam w cichej rozpaczy.

  Choć masz święty spokój,tak sobie tłumaczysz,
  Coś ci nie daje spokoju,sam sobie wybaczysz.
  Boś przecież nie zrobił takiego złego,
  By ją dopadła depresja i dopięła swego.

  I tak ci mijają dni i miesiące,
  Ale takich jak ja ,zliczysz na tysiące.
  Szukasz pomocy lekarzy,jeśli dobrze trafisz,
  To żonę do leczenia na oddział odstawisz.

  Po dwóch,trzech miesiącach w oddziale szpitalnym,
  Zabierasz żonę do domu w stanie prawie normalnym.
  Nie żałujesz pieniędzy-leki bardzo drogie,
  Twoje miesięczne dochody na tą chorobę za ubogie.

  Od melancholii i biernej pomocy,
  Aktywność żony wzrasta,do góry się wznosi.
  Cieszysz się na każdy objaw życia żony,
  Jesteś jej zachowaniem nawet zaskoczony.

  Lecz to tylko pozory,bo z tej melancholii,
  Szybko,bardzo szybko,zmiana jest melodii.
  Żona wpada w wir pracy,dziwisz się dlaczego,
  Otóż z własnej autopsji powiem ci kolego.

  Że pozorny wir pracy zmieni się w agresję,
  Z każdą godziną kolejną otrzymujesz presję.
  Powiem ci  więcej,gdy wpada w stan taki,
  Szybko chowaj ostre narzędzia,nożyczki,tasaki.

  Nie śpisz kilka nocy,jesteś wykończony,
  Niestety seans żony jeszcze nie skończony.
  Dzwonisz do lekarza,co żonę prowadzi,
  On szybko jeden lorafen lub dwa ci poradzi.

 Jedną,dwie tabletki,na razie wystarczy,
 Śpiącą,otumanioną  w karetkę ją wsadzisz,ona w śnie charczy.
 I znów oddział zamknięty na kilka miesięcy,
 Teraz ponownie cię szpital wyręczy.

 Powiem ci kolego,tak z górą ,że to trwa już 12 lat,
 A ty po tylu latach nie masz zaskórniaków,nie masz już co jeść.
 Zadłużyłem się na sumę nie powiem że dużą,
 A mieszkanie i opłaty tez musisz uiszczać,bo cię stąd wykurzą.

 Po sześciu latach leczenia,powiedzieli tyle,
 Że ten typ depresji nie da już nadziei
 Wyleczenia,a w związku z tym chora,
 Będzie dalej się leczyć,aż nadejdzie pora.

 Że żaden lek nie będzie potrzebny,
 Bo wystarczy ci tylko jeden całun zgrzebny.
 Teraz sam musisz siebie dokładnie pilnować,
 By w tych nowych realiach nie dać się zwariować.

klik


Wiersz ten napisałem nie tak dawno-dnia 21 listopada 2006 r.

niedziela, 30 stycznia 2011

Zabawy w plenerze

                Z A B A W Y   W  P L E N E R Z E  
Na placu zabaw Emilka z Kacperkiem,
    Jeżdżą na hulajnogach,czasem rowerkiem.
    Rowerek Emilce kupił dziadek Janek,
    masz mieć nowy rower,jak większość koleżanek.

   Jeździć na rowerku długo się uczyła,
   Wkrótce duże postępy wnusia poczyniła.
   Uczył ją tata,dziadek i babcia Helenka,
   Naukę chory dziadek Zbyszek oglądał z okienka.

   Ma Emilka też kolegę,Aleksa-chłopczyka,
   Który na podwórku lub w domu z nią bryka.
   Emilka bardzo lubi tych kolegów swoich,
   Bo jej nie dokuczają,więc się ich nie boi.

   Czasem wnusia wynosi na dwór też zabawki,
   Pożycza je kolegom,idzie na huśtawki.
   Bawi się z nimi w piaskownicy,ni i na zjeżdżalni,
   Fajnie bawić się na dworze,jak w dużej bawialni.

   Na placu zabaw jest im bardzo fajnie,
   Bawią się fantastycznie w tej całej ferajnie.
   Dziewczynek i chłopców cała jest gromada,
   Ale wtedy,gdy świeci słońce i gdy deszcz nie pada.

   Wymyślają dzieci figle i zabawy,
   Bezpieczne są przy dorosłych,niema więc obawy.
   Jak sobie Emilka przypomni,zrywa mlecz dla swego żółwia,
   Bo świeży mlecz bardzo lubi,jej przyjaciel luby.

   Na trawie,wśród krzewów wciąż bawią się dzieci,
   Są lepsze od dorosłych,nie zostawią śmieci.
   Nic złego się nie stanie,gdy się ktoś przewróci,
   Plaster się przyklei,do zabawy wróci.

   Jest tez lokomotywa razem z wagonikami,
   Dzieci szybko wsiadają,odjeżdżają z krzykiem.
   Inne dzieci na huśtawce wysoko bujają,
   A nawet najmłodsze zjeżdżalnie kochają

   Chodzi tez Emilka na długie spacery,
   Pieszo chodzi z babcią na trawniki,skwery.
   Zbiera sobie piękne kwiaty,trawy,liście,
   I przynosi dziadkowi w rączkach cale kiście.

   Wraz z nowa sąsiadką,przyjaciółką Alą,
   Do codziennej zabawy tak bardzo się palą.
   Biegać,bawić się i broić mogą do wieczora,
   Narzekają obie,gdy do snu przychodzi pora.

   Tak to dzień po dniu mknie dziecięce życie,
   Teraz my rodzice i dziadkowie wspominamy skrycie.
   Jak nasze życie dziecięce dawniej się toczyło,
   I łza się w oku kręci,tak dobrze nam było.


 Wiersz ten napisałem niedawno, dnia 27 sierpnia 2008 r.

Znajda

                     
                                       Z  N  A  J  D  A  
   Podrzucili ją rankiem pod drzwi mieszkania,

       Znajda siedziała nieufna,jęk i skowytania.

          Żona wracając ze sklepu wniosła ją do domu,
          Postawiła ją na przedpokoju,nie mówiąc nikomu.

          Wyszedłem z pokoju i patrzę zdumiony,
          Jak coś łaciatego siedzi u nóg zony.
          Czarną ósemkę miało to na grzbiecie,
          Jedno ucho białe,drugie:nie zgadniecie.

          Całe czarne,jak czarna równie i druga połowa pyska,
          Podszedłem do psiny,by przyjrzeć się z bliska.
          Psinka miała pigmenty tak wymieszane,
          Śmiesznie to wyglądało,jakieś nie udane.

         Zły zgryz-psiak jakby się uśmiechał,
         Szczerząc rząd ząbków,bym go nie zaniechał
         Przyjąć ją do swego domu,ale już na długo,
         Cóż było robić,przygarnąłem drugą.

         Pierwsza nasza suczka żyła z nami długo,
         Co też bardzo dziwne,przyjęła tę drugą.
         Każda miała inne miejsce do jedzenia,
         Również każda inne miejsce miała do leżenia.

        Jedna suczka starsza,druga trzy miesiące,
        Goniły się po mieszkaniu jak te dwa zające.
        Jedna uczyła się od drugiej bardzo pilnie,
        Razem się nie zniosą,powiedział ktoś mylnie.

       Problem był krótki,jak ma być nazwana,
       W końcu Łatką zostało,nie jest zagniewana
       Ze swego imienia ,ma mnie za swojego pana.
       Gdzie bym nie usiadł,ona na kolana.

       Jest z nami już od roku,jest tak mądra bardzo,
       Nie mogę zrozumieć,czemu ludzie gardzą.
       Jest to dla nas obecnie jedyna pociechy,
       Odpłaca naszą miłość wiernością,nie ucieka.

       Bawi się świetnie,układa wspaniale,
       Nie dziwcie się staremu,że bardzo ją chwalę.
       Bo jak nie kochać takiej mądralinki,
       Z tymi ząbkami,jak kropki i przecinki.

 Wiersz ten napisałem dnia 12 maja 2005 r.

Autobiografia


                                  A U T O B I O G R A F I A 

 Urodzony w Częstochowie a chrzczony we Mstowie,
         Potem cztery lata w Blachowni,później stale w Dźbowie.
         Mając prawie dwadzieścia lat,wzięto mnie do wojska,
         Dwa lata w służbie czynnej-nazwa raczej swojska.

        Potem lat dwadzieścia oddałem Ojczyźnie,
        Lat jedenaście na Pomorzu,resztę w ojcowiźnie.
        Służyłem w Częstochowie lat prawie dwanaście,
        Ze względu na stan zdrowia-niech to piorun trzaśnie.

        Musiałem odejść z wojska prosto do cywila,
        Była to dla mnie bardzo przykra chwila.
        Cóż można poradzić,pogodzić się trzeba,
        Że za kilka lat na rencie,trafię już do nieba.

        Może Bóg pozwoli na piekło,czyściec lub niebo,
        Rozliczając mnie z życia,wyda wyrok i powie dlaczego.
        Naturalnie nie zawsze byłem takim,by trafić do nieba,
        Robiłem wszystko,czego uczyła mnie mama,tak było trzeba.

        Jestem jedynakiem,więc było mi trudno,
        Brata,siostry nie miałem,więc mi było nudno.
        Mą kochaną żonę poznałem już w Dźbowie,
        Była piękną dziewczyną,każdy dziś  to powie.

        Z woli mamy,także z moich pragnień,
        Uczyłem się grać na fortepianie,grałem coraz składniej.
        Muszę tu wspomnieć swoich profesorów,
        Byli wielkimi pianistami,tutaj nie ma sporów.

        Układały mi ręce,palce do bólu,ciągle wciąż ćwiczyły,
        Byli najlepszymi ludźmi,tak wiele mnie nauczyli.
        Prof.Spotowska,chora,a po jej śmierci już druga,
        Prof.Sakowicz,nauka była trudna,żmudna i długa,

       Świadectwa z muzyki jak relikwie trzymam,
       Wszystkie profesorki serdecznie wspominam.
       Przez dwa lata solfeżu i chóru uczył prof.Orłowski,
       Zawsze dla nas cierpliwy,zawsze pełen troski.

       W siedemdziesiątym ósmym roku dostałem mieszkanie,
       Było to dla mnie i żony poważne wyzwanie.
       Z dwójką małych dzieci:Oleńką i Tomkiem,
       przeżyliśmy wiele szczęścia i radość tak wielką.

       Dzieci szybko porosły,każde w swoją stronę,
       Nam zostało tylko patrzeć,ja na żonę.
       Ona na mnie,ja na nią,odwiedzają nas wnuczki i tak do tej pory,
       Staramy się żyć jak najlepiej,z odrobiną pokory.

       Przyznać muszę także,niech się każdy dowie,
       Życie nie raz w kość dało,nawet w Częstochowie.
       Przyznać mi musicie,że żyć jest tu trudno,
       Duże bezrobocie,wszędzie szaro,nudno.

      Zapewne tutaj skończę swoje marne życie,
      Nie mam już wyjścia,marzę sobie skrycie.
      Ja jestem na rencie,żona jest na rencie,
      Mimo ciężkiej choroby,jak widać,znalazłem sobie zajęcie.

      Chciałbym zrobić coś jeszcze dobrego dla kraju,
      Zanim trafię do piekła,czyśćca,może aż do raju.
      Teraz ciągle ciągnie mnie do wspominania,
      I by coś komuś przekazać,także do pisania.

      Tyle mam jeszcze Wam do przekazania,
       W prostych słowach wierszy,żona mnie pogania.
       Napisz coś jeszcze,chociaż wierszem prostym,
       Nie piszesz dla sławy,lecz piszesz dorosłym.

       Może jakiś wiersz Twój do gustu przypadnie,
       Jak przeczytasz to komuś,kto tu czasem wpadnie.
       Przecież nie piszesz dla mnie,także nie dla siebie,
       Kiedyś wnuczka przeczyta,wspomni sobie Ciebie.


 Wiersz ten napisałem dnia 06 marca 2004 r.

sobota, 29 stycznia 2011

Na święto zmarłych

     


                         N A   Ś W I Ę T O  Z M A R Ł Y C H  
                        

    Pierwszy listopada,pogoda ładna,deszcz też nie pada,
    Choć chmury zdają się ciężkie,ciemne,cień na grobach się składa
    Niczym gość tajemniczy,jak tajemnica śmierci-nieodgadniona,
    Nigdy nie wypowiedziana,zbadana,nigdy nie wyśniona.

    Cicho między grobami,słychać tylko  szum zeschłych liści,
    Gdy powoli je mijasz cichy,zadumany,bez nienawiści.
    Takie jest już życie;krótkie,nie wiesz komu co się ziści,
    Oni też przecież marzyli,kochali,mieli różne myśli.

    Mijając wzdłuż ścieżki groby stare,zmurszałe i mchem porosłe,
    Co przypominają kawał historii miasta i kraju nieprostej.
    Przypominasz sobie swych przodków,co żyli w niedostatku,trwodze,
    W zawirowaniach historii,w nieustannej dziejów drodze.

    Tak przecież wielkie pragnienie życia mieli,honoru,odwagi,dobroci,
    Byli między nimi różni ludzie;bogaci,biedni,aż do bólu złoci.
    Byli tez ludzie za życia skalani,podli,upadli,godni potępienia,
    Lecz w chwili swej śmierci,zasypiając na wieki,prosząc się zbawienia.

   Święto Zmarłych jak żaden inny dzień,to dzień zadumy,
   Nad sensem życia ludzi zmarłych,żyjących-mijasz całe tłumy.
   Ludzi idących tą samą co Ty drogą,również zadumanych,
   Widzisz palących znicze,kładących kwiaty,twarze zatroskanych.

   Po stracie kogoś bliskiego i ludzi też Ci nieznanych,
   Łączysz się z ich bólem,Tobie również brak ukochanych.
   Którzy odeszli z tego świata z tysiąca przyczyn różnych,
   Z choroby,z tęsknoty,od strzału w tył głowy,z łapanki podróżnych.

  Są różne cmentarze:stare,nowe,każde mają tu swe twarze,
  Widzisz ich nagrobki,pomniki,grobowce jak ołtarze.
  Tu gdzieś jeszcze tylko wzgórek i krzyż skromny  oko Ci zatrzyma,
  Ale to przecież to tylko ziemia,tam gdzie odeszli,różnicy już nie ma.

  Wychodząc z cmentarza jednego,drugiego,idziesz już do domu,
  Dręczy Cię jednak myśl,na co to komu wszystko i komu?
  Przecież nie są tu najważniejsze kwiaty,pomniki i znicze.
  Najdroższa jest pamięć o tych,których już nigdy nie ujrzycie.



    Wiersz ten napisałem już parę lat temu,bo dnia 01.listopada 2003 r.


http://www.digart.pl/praca/1233934

Marzenia wieku złotego

   M A R Z E N I A   W I E K U   Z Ł O T E G O  

Gdyby można było kupić domek mały,

    Sprytnie zaprojektowany, ale domek stały.
    Do pełni szczęścia miałbyś już niewiele,
    Na starość przed domkiem grzać kości w niedzielę.

    Tu byś coś zasadził, a tam ziemię skopał,
    Drzewa byś naściągał suchego na opał.
    Tu winogron wsadził, tu może fasolę,
    By przed wścibskim spojrzeniem ukryła Twą dolę.

    Gdy przychodzi do Ciebie teraz już wiek trzeci,
    Czas jak silny wicher szybko wciąż tak leci.
    Chciałbyś go zatrzymać, powiedzieć o sobie,
    Lecz on kpiny sobie robi, co mu tam po tobie.

    Dłubiesz coś na podwórku, coś  płotkiem zastawisz,
    Tam komórkę na króliki sobie też postawisz.
    Żonie kilka kurek, może sześć kaczuszek,
    Co w swym wahadłowym kroku wypinają brzuszek.

   Sam byś dach naprawił, który trochę cieknie,
   Bo domek Twój stary, żona się uśmiechnie.
   Gdy na głowę w kuchni zacznie jej już kapać,
   Ty nie będziesz miał czasu w głowę się podrapać.

   Jednak wszystko Cię cieszy, bo to wszystko Twoje,
   Takim małym domkiem los otworzył Ci swoje podwoje;
   Szczęścia na Twą starość, jesteś tylko z żoną,
   Czasem myśli o  dzieciach  w myślach Twych utoną.

   Mieszkanie w blokach, w mieście Ci nie służy,
   Czas w tych trzech pokojach bardzo Ci się dłuży.
   Żona w jednym pokoju, ty w drugim-milczycie,
   A małym wiejskim domku prawdziwe jest życie.

   Choćby Twoja ostatnia godzina w Twym domku wybiła,
   I by śmierć z kosiskiem tam Cię zaskoczyła.
   Nie żałowałbyś tego, że ostatnim latem,
   Spędziłeś czas radośnie, z przyrodą jak z bratem.



klik


 Wiersz ten powstał 9 .grudnia 1994 r .

Wiatr


Siedzisz w mieszkaniu,cisza jest zupełna,

  Wiatr tylko za oknami wyczynia swe harce.
  Pijesz herbatę,chwila pełna szczęścia,
  Nagle w kominie,jak w piekielnej tarce.

  Szum,jęki jakieś,wiatr daje Ci znaki,
  Że przyszedł już czas na jego sprzątanie.
  Oraz,że z niego też kawał hulaki,
  Zaczyna cichutko to swoje działanie.

  Najpierw delikatnie słychać jego szumy,
  Szeptem Ci daje znaki,byś ocknął się gibko.
  Bo jeszcze chwil parę i nie będzie nudy,
  On się zakręci wokół Twego domu szybko.

  Słychać go w kominku,słychać w wywietrznikach,
  On prędko swym działaniem da Ci znać o sobie.
  Kiedy skończy swe dzieło,poznasz po wynikach,
  Bo działa on szybko,czasem w jednej dobie.

  Jak potrafi figlować,kręcić i swawolić,
  Nie pytając nikogo,czy go ktoś tu prosił.
  Możesz się gniewać,złościć,dwoić się i troić,
  On będzie łamał gałęzie,daleko je nosił.

  Przybierając na sile,pochyla już drzewa,
  Zrywając słabsze dachy,niósł to gdzieś daleko.
  Drzewa,które się buntowały,już tutaj ich nie ma,
  Powalone jego straszną siłą,leżą niedaleko.

  Ich korzenie sterczą,jakby się skarżyły,
  Kikuty drzew widać,sosny i pień smreka.
  Drzewa tu powalone,wieki tutaj żyły,
  Gdy efekt zobaczysz,dzieło nie człowieka.

  Wiatr śmieje się bezczelnie i dmie w twarze ludzi,
  Świszcze z ironią godną tego śmiałka.
  Poczyna sobie śmiało,nikt go nie ostudzi,
  W tym zrywie dąb stary,to jego zapałka.

  Lecz nagle siedząc w domu wylękniony,
  Słyszysz,że wiatr wieje jeszcze dalej.
  Czujesz jak by wiał już nieco osłabiony,
  Chciałbyś powiedzieć;Dość wietrze,nie szalej.

  Po upływie godziny porywy nie chłoszczą,
  Wiatr ciągle przycicha,nie słychać go prawie.
  Słabe jego jęki w kominku nie złoszczą,
  Pogoda z wolna,choć ciągle,ulega poprawie.

  Jeszcze nie raz,da się Wam we znaki,
  Wiatr już zimowy,ze śniegiem,zamiecią.
  To już nie wiatr,a wicher i nie byle jaki,
  Czasem promienie słońca tu nam też przyświecą.

  Czasem,gdy zimowy,słoneczny dzień wstanie,
  A wiatr nie będzie miał ochoty na owo igranie.
  Pójdzie w inne znowu strony,gdzie zacznie hulanie,
  A nam,cóż tu prorokować,znów wiosna nastanie.


Wiersz ten napisałem tez dosyć dawno,bo dnia 22 kwietnia 2006 r .



piątek, 28 stycznia 2011

Nie obiecuj

                
Nie obiecuj moja miła,że mnie będziesz miłowała,
    Obietnice takie są dziś trudne do spełnienia.
    Bo gdy zmoże mnie choroba,miłość ta nie będzie trwała,
    Z czasem będzie codziennością,zostaną zwątpienia.

    Nie obiecuj moja droga,co nie może się już spełnić,
    Przysięga małżeńska zobowiązuje,lecz życie jest trudne.
    Twoja miłość zgaśnie,bo czas ją dopełni,
    To co było kiedyś piękne,stanie Ci się nudne.

    Nie obiecuj mi kochanie,że to tylko jest przejściowe,
    Bo choroba,która dzisiaj kładzie mnie na łoże,
    W miarę jak czas płynie,wszystko wyda Ci się nowe.
    Ciężko z chorym żyć na co dzień,sama chęć tu nie pomoże.

    Nie obiecuj,że się dzieje tak,gdy przeważają żądze,
    Bo w dzisiejszych czasach uczucie się ciągle zmienia.
    Dzisiaj liczy się nie miłość,a dostatek i pieniądze,
    A miłość się nie zmienia do końca istnienia.

    Nie obiecuj nigdy tego,czego nie da się dotrzymać,
    Wiara ponoć czyni cuda,lecz zdarza się tak rzadko.
    A ja z bólu płaczę,wyję,nie mogę wytrzymać,
    Tego Ci nie pokazuję,zaciskam usta i myślę:matko.

    Obiecaj mi tylko,gdy mój czas dobiegnie końca,
    Pochowasz mnie bez łez i płaczu,tak masz to urządzić.
    Resztę czas zrobi swoje,a ja nie ujrzę już słońca,
    I nie noś po mnie długo żałoby,sama będziesz rządzić.

    Nie obiecuj mi również,że na cmentarz często zawitasz,
    Minie kilka tygodni,życie zweryfikuje Twoje istnienie.
    Będę wdzięczny,gdy raz w roku nad grobem przywitasz,
    I wspomnisz tylko dobre chwile,to Ci da siłę i nowe tchnienie.


       Wiersz ten napisałem dnia 10 czerwca 2009 r.



klik

Memento o dzieciach

 M E M E N T O    O   D Z I E C I A C H  

 Swoją wyobraźnią
        Widzę czyjeś mieszkanie,
        Brudna kuchnia.
        Spory pokój z gołą podłogą,
        W pokoju na dość sporym stole
        Dwie butelki po wódce.
        Jedna pusta, druga opróżniona
        Ale tylko do połowy.
        Na starym fotelu
        Chrapie zarośnięty mężczyzna.
        Na zdemolowanej wersalce
        Śpi niechlujnie roznegliżowana kobieta.
        Jest względny spokój.
        Na stole opróżniona do połowy butelka mleka,
        Muszę się skupić, obraz mi ucieka.
        Na tym samym stole połowa okrągłego chleba
        Lecz nie krojona,
        Wyszarpywana kęsami dziecięcych rączek.
        Na podłodze w zniszczonych ubrankach,
        Cicho bawi się czteroletnia dziewczynka
        A z nią nieco starszy chłopiec,
        To zapewne dzieci śpiących.
        W powietrzu odór alkoholu,
        Popielniczka na stole pełna niedopałków papierosów.
        To jest dzisiaj święto.
        Jutro też tak będzie-nie wiecie dlaczego,
        Bo ci pijący pijackim snem dostali
        Zapomogę dla dzieci z opieki społecznej.
        Lecz za dwa, trzy dni będzie butelka denaturatu,
        I nie będzie spokoju, lecz dalszy ciąg
        Pijaństwa rodziców i dzieci dramatu.
        Tak dzisiaj jest w wielu rodzinach.
        Codziennie świętują-co jest przyczyną?
        Na biednych buziach dzieci smutek, strach,
        W oczach widać przerażenie.
        Gdy rodzice się obudzą
        Znowu będą krzyki, awantury,
        Czasem się nawet biją między sobą.
        Dzieci z przerażeniem chowają się po kątach
        By nie dotknęła ich ręka
        Zataczającej się matki lub wściekłego ojca.
        To nie rzadki obraz w polskich domach,
        Albo w blokowiskach, w których przyszło żyć.
        Sąsiedzi obojętni zwykle na krzyki i wrzaski,
        Lepiej nic nie widzieć i udawać głuchych.
        Nieczułych na los dzieci przez los skrzywdzonych.
        Dobry Panie Boże, czy nie widzisz krzywdy,
        Czy Twój złoty tron nie jest za wysoko,
        Bo gdybyś wszystko widział, byłby drugi potop.


Wiersz ten napisałem dnia 02.06.2000 r